PREMIERA: Z PAMIĘTNIKA
SZPROTAWSKIEJ BEZPIEKI
Opowiadanie Krzysztofa Wachowiaka
ODCINEK I
PIERWSZE KROKI
Było już ciemno i jak co wieczór siadałem na zdobycznym fotelu, chcąc kieliszkiem wódki uświetnić ciszę po zmarłej żonie. Nieraz słyszę dzwonek i stukanie do drzwi. To jednak nie jest nikt, kogo bym się nie spodziewał. Jak co dzień, odzywało się moje sumienie, którego głosu od wielu lat nie mogłem już znieść. Zastanawiałem się, dlaczego jeszcze żyję? Mam już 84 lata. Czuję, że Bóg chce, bym za życia cierpiał za moje grzechy.
Historia moich zbrodni zaczyna się we wsi Kraśniczyn pow. Krasnostawski w dniu 14 listopada 1924 roku. To właśnie wtedy przyszedłem na świat, zabijając moją matkę Marię. Byłem jedynakiem wychowywanym przez ojca. W domu była bieda. Ojciec, gdy coś zarobił, to przepijał, a potem mnie bił i oskarżał za śmierć matki. Kiedy miałem 11 lat, zmarł na gruźlicę. Niewiele pamiętam z tego okresu, a być może nie chcę pamiętać. Umieszczono mnie w lublińskim sierocińcu, tam także życie nie było usłane różami. Bito mnie. Nieraz odbywając karę marzyłem o tym, by udusić własnymi rękoma wszystkie te siostrzyczki. Do szkoły po wakacjach 1939 roku nie poszedłem, bo wybuchła wojna. Uciekaliśmy. 18 września w okolicach miejscowości Kowel zostaliśmy zaskoczeni informacją, że od wschodu idą Rosjanie. Zdążyliśmy dotrzeć do miasta i zakwaterować się w piwnicy jakiegoś budynku. Dwa dni później zostałem już aresztowany i wraz z resztą smarkaczy z sierocińca zostaliśmy zesłani w głąb Rosji. Z racji tego, że mieliśmy więcej jak 14 lat, potraktowano nas jak dorosłych. Jechaliśmy trzy tygodnie w towarowym pociągu, w którym każdej nocy ktoś umierał z głodu i wycieńczenia.
Nie było mi nikogo żal, nie czułem też strachu przed śmiercią. Nie miałem wśród transportu osoby, z którą zamieniłem chodź jedno słowo. W pociągu odmroziły mi się stopy. Zakwaterowano nas w szczerym polu. Naszym zajęciem była wycinka drzewa i jego transport do miasta. Wszystko pod nadzorem funkcjonariuszy NKWD. Poznałem tam wielu Rosjan, Ukraińców, Polaków. Mieszkaliśmy w ziemiance, w której temperatura zimą nie przekraczała 5 stopni na plusie. Było nas 8 lub 9 w zależności, czy w nocy ktoś zmarł. Jedzenie było marne i paskudne, często z robakami, jedliśmy w otoczeniu zwłok, gdyż nie było możliwości pochowania ich podczas zamieci śnieżnych. W połowie roku 1940 przeniesiono mnie do drewnianego baraku, w którym miałem już własną pryczę. Wraz z sześcioma Rosjanami zajmowaliśmy jedną izbę. Miałem im usługiwać. Pewnego dnia zostałem wezwany do komendantury. Od oficera dowiedziałem się, że jestem skazany na 5 lat robót, ale mogę zmniejszyć swój wyrok, jeśli wykażę się „inicjatywą”. Zgodziłem się. Od tej pory nie musiałem robić w lesie. Pod pretekstem złego stanu zdrowia zostałem przeniesiony do rozładunku wagonów na stacji kolejowej. Była to lekka praca, w której można było dodatkowo podjeść. Warunek, jaki musiałem spełnić za to dobro, było raportowanie rozmów wśród osób z mojego baraku. Robiłem to bez najmniejszego wzruszenia. Wiedziałem, że jeśli dzięki temu uratuję swój tyłek, to robię właściwie. Stan ten trwał do połowy 1941 roku. Wtedy zostałem pobity i trafiłem do obozowego szpitala. W czerwcu Niemcy zaatakowali Związek Radziecki. Szybko rozeszła się informacja o amnestii dla Polaków i że utworzona zostanie armia polska na terenie ZSRR. Ucieszyła mnie ta wiadomość, jednak tkwiłem w obozie do końca stycznie 1943 roku. W dniu zwolnienia otrzymałem swoje dokumenty oraz personalną opinię komendanta obozu. Wręczając mi ją zakomunikował, że to mi pomoże.
* * *
W maju 1943 roku trafiłem do Sielc. Po przedstawieniu swojego życiorysu oraz opinii z obozu, po raz pierwszy w życiu poczułem się doceniony. Ja, chłop ze wsi, wyrwany z obory, bez wykształcenia, zostałem skierowany na kurs oficerski. Pamiętam, że w sierocińcu zawsze dobrze mówiono o polskich oficerach. Teraz to ja miałem stać się jednym z nich. Po trzech miesiącach otrzymałem patent oficerski i jako chorąży zostałem skierowany do walki. 12 Października 1943 roku zostałem ranny w bitwie pod Lenino, skąd trafiłem do szpitala polowego.
Po półrocznym okresie kurowania zostałem skierowany do Kujbyszewa. Jak mi mówiono, w ramach zasług. Wraz z grupą 60 oficerów podjedliśmy tu szkolenie. W ciągu 2 miesięcy poznaliśmy metody działań śledczych w ściganiu wrogiego elementu oraz szczególnie przypadające nam do gustu metody przesłuchiwania świadków, oskarżonych, i podejrzanych. Podczas szkolenia podkreślano nam, jak ważną role będziemy pełnić w nowej demokratycznej Polsce. Czuliśmy się bardzo dowartościowani słysząc takie słowa. Po ukończeniu kursu, wraz z oficerami z NKWD upiliśmy się gorzałką, po raz pierwszy w życiu piłem wódkę szklankami. Dowiedziałem się, że mam mocną głowę.
W lipcu 1944 roku otrzymałem stopień podporucznika i zostałem wcielony do wydziału III. Resortu Bezpieczeństwa Publicznego, trafiając jednocześnie do UB w Lublinie. Na miejscu zastałem mnóstwo pracy, co chwilę dowożono awanturników i rozrabiaków na przesłuchania. Spałem, jadłem, pracowałem, a zwłaszcza piłem i to dużo. Miałem zaledwie 20 lat, a czułem się kimś. Od mojego podpisu wiele zależało. Polubiłem tego typu władzę.
* * *
Pod koniec 1944 roku zostałem postrzelony podczas akcji w terenie. Kiedy wróciłem z urlopu, powstał już Rząd Tymczasowy, a mnie jako pełnego porucznika przeniesiono do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w Warszawie. W mojej nowej książeczce wojskowej nie było przydziału. To był swoisty znak, że należę do „rodziny”. Czas w stolicy mijał bardzo szybko. Oddawałem się swoim przyjemnościom: piciu, kobietom i zabawie. Miałem wszystko i śmiałem się Bogu do ucha, że to ja mam niebo na ziemi i jednym podpisem decyduję o życiu lub śmierci.
W związku z akcją wysiedleńczą podejrzanych grup etnicznych, trafiłem na krótko do Lublina jako koordynator powiatowy. W kwietniu Politbiuro PPR-u podjęło decyzję o wysiedleniu mieszanej ludności na Ziemie Odzyskane. Do końca lipca 1947 roku spakowaliśmy większość tej zbieraniny szemranego pochodzenia, rozbójników i awanturników. Ludzie z mojego rejonu trafili do Gorzowa oraz w okolice Świebodzina. Natomiast ja sam w związku z tym, iż byłem przez nich już rozpoznawalny, trafiłem dalej - do Szprotawy, gdzie przez wiele lat byłem tajnym agentem. Gdzie mieszkam do dziś…